Malarstwo na szkle Marty Walczak-Stasiowskiej i jej ojca Zdzisława Walczaka

Malarstwo na szkle Marty Walczak-Stasiowskiej i jej ojca Zdzisława Walczaka

Martę Walczak-Stasiowską poznałam w 2001 roku na wystawie twórczości jej ojca, Zdzisława Walczaka, w Muzeum Śląskim w Katowicach. Ekspozycja ta, planowana jeszcze za życia artysty, stała się jego pierwszą wystawą pośmiertną. Gdy kilka lat później Marta ubiegała się o stypendium ministerialne, poprosiła mnie o napisanie opinii na temat jej artystycznej działalności. Zapoznałam się wówczas bliżej z jej twórczością. Spędziłyśmy też kilka chwil na rozmowach. Do-wiedziałam się wtedy, że przez pewien czas Marta nie malowała w ogóle. Stały temu na przeszkodzie pewne sprawy osobiste. Jednak nadejście momentu, kiedy zaczęła znowu malować, było tylko kwestią czasu. Dojrzewało to w niej i czekało, by zakiełkować i rozwinąć się niczym najpiękniejszy kwiat i dać nam, oglądającym, wielką radość z obcowania z jej obrazami. To było niczym przeznaczenie, a wszelkie próby ucieczki od niego na niewiele się zdały.
Żaden ze znanych mi malarzy na szkle nie był aż tak przesiąknięty wyniesioną z domu miłością do witrochromii, nie nosił jej tak głęboko w sercu i w myślach. To, w jakim Marta wychowała się otoczeniu, jakimi talentami została obdarowana przez los, jakie treści i przekaz otrzymała od rodziców, prędzej czy później musiało zaowocować. Jej ojciec Zdzisław Walczak na-leżał do kręgu najwybitniejszych artystów zakopiańskich, kultywujących tradycyjną sztukę ludową. Obok malarstwa na szkle, które było mu najbliższe i towarzyszyło przez całe życie, stosował inne techniki plastyczne. Jako wszechstronny stolarz przez wiele lat był związany z zakopiańską Cepelią, zajmował się rzeźbą i przede wszystkim snycerką. Był autorem licznych portretów, tatrzańskich pejzaży, obrazów, na których uwiecznił zabytkową podhalańską i nowosądecką architekturę.
W ciągu 40 lat stworzył składającą się z kilkuset prac malarską dokumentację ginących szałasów pasterskich. Wierzył bowiem, że tylko sztuka może zatrzymać czas. W myśl tej idei powstały także malowana temperą dokumentacja tradycyjnych haftów podhalańskich oraz, liczący sto kilkadziesiąt rysunków wykonanych ołówkiem i tuszem, cykl portretów i karykatur znanych zakopiańskich gazdów, gawędziarzy, działaczy i ważnych osobistości. Jednak to w malarstwie na szkle, uprawianym od 1968 roku do końca życia, wypowiadał się najpełniej i najpiękniej.
Marta Walczak-Stasiowska, również wszechstronnie utalentowana, podobnie jak ojciec najbardziej umiłowała sobie malarstwo na szkle. We wspomnieniach często wraca do malującego taty, a jego obrazy nadal są dla niej najpiękniejsze.
Po raz pierwszy ich obrazy pokazane zostaną razem. Prace ojca i córki. Zakopiańskie opowieści na szkle malowane…

Monika Teśluk
z katalogu wystawy

Monika Teśluk, Katarzyna Pach-Sznepka: Malarstwo na szkle towarzyszy ci od pierwszych lat życia, ale przecież nie tylko taka forma twórczej aktywności była ci bliska?
Marta Walczak-Stasiowska: Zaczęłam malować jako dziecko, podpatrywałam jak Tata malował. Jak był kurs, który prowadził pan Jachymiak [w 1968 roku – przyp. red.], miałam około ośmiu lat. Tata w nim uczestniczył. To były warsztaty dla dorosłych, ale ja na nie też chodziłam. Potem, jak już Tata prowadził zajęcia dla młodzieży polonijnej, byłam starsza i można powiedzieć, że to był kurs dla mnie bardziej świadomy. Od 15 roku życia dużo haftowałam. Podglądałam jak haftowała świętej pamięci pani Zofia Obrochtowa, a w białym hafcie podziwiałam Stanisławę Cu-kier, żonę mojego ojca chrzestnego. Gdy zaczęłam trenować łyżwiarstwo, sport wyparł na parę lat te rzeczy. Potem tańczyłam w Zespole im. Bartusia Obrochty. A jak skończyłam średnią szkołę, po-szłam do pracy, zaraz wyszłam za mąż i zajęłam się dziećmi i domem. I wszystko na jakiś czas po-szło na bok.
Wiemy, że byłaś z mężem krótkoterminową rodziną zastępczą.Trudno o tym nie wspomnieć, bo to właśnie z pierwszym maluchem, którym się opiekowałaś, jest związany twój powrót do malowania w 2000 roku.
Byliśmy krótkoterminową rodziną zastępczą dla noworodków pozostawionych w szpitalu, w którym pracowałam. Pierwsza Kaśka (dziewczynki dostawały tymczasowe imię Kasia, chłopcy Kubuś) w ogóle nie chciała spać. Siedziałam z nią, świeciłam światło, jedną rękę trzymałam jej na główce, czytałam, nadrabiałam zaległości, ale ile można czytać… Jeden miesiąc, drugi… Wtedy mój mąż wykorzystał sytuację i powiedział: “Jak nie możesz czytać, to chociaż rysuj”. I to był strzał w dzie-siątkę. Rysunki powstawały i powstawały, nazbierała się ich taka ilość, że Jacek powiedział: “To może byś zaczęła malować”. Potem doszłam do wniosku, że może zrobię Tacie niespodziankę i za-cznę malować. Pomyślałam, że namaluję kilka obrazków i mu pokażę. I kiedy miałam już ich trochę, okazało się, że Tata jest chory i to odkładałam. Ciągle nie było dobrego momentu i potem… Tata umarł [20.09.2001]. Od diagnozy chorował pół roku. Przez te pół roku nie odnalazłam odpowiedniej chwili, a zresztą już wtedy sama nie wiedziałam, czy mu zrobię tym przyjemność, czy przykrość.
Tata nie wiedział, że wróciłaś do malowania? Nie zobaczył twoich – nazwijmy to – “dorosłych” prac?
Tata nie wiedział, że maluję. Mam nadzieję, że teraz już wie. Czasem mi podpowiada, bo bywa, że mam kompletną pustkę w głowie, a koniecznie chcę coś namalować na przykład na tematyczną wy-stawę. Wtedy nie znalazłam odpowiedniego momentu, żeby mu powiedzieć, że zaczęłam malować. Później malowałam – myłam, malowałam – myłam. Mój mąż powiedział, że szkoda czasu, szkoda pracy. No i tak został jeden, drugi, trzeci obrazek. I tak poszło…
I tak narodziła się artystka…
Artystka by się nie narodziła, gdyby nie Gosia Wnuk [Małgorzata Wonuczka Wnuk – doktor nauk humanistycznych, propagatorka podhalańskiej kultury, gospodyni zakopiańskiej restauracji U Wnuka]. Nikt poza rodziną nie wiedział, że maluję. Obrazki miałam porozkładane w dużej kuchni w starym domu. Tam malowałam. Pewnego dnia usłyszałam dzwonek do drzwi. Gosia coś potrzebowała, przyszła niezapowiedzianie, mnie zamurowało. Weszła i zobaczyła. Powiedziała: “Super! Skoro malujesz, to w grudniu wystawa. Namalujesz szopki”. I była wystawa.
Marto, opowiedz nam o tym, co cię inspiruje, czyje obrazki na szkle ci się podobają, czyje prace są dla ciebie wzorem?
Kocham obrazki Taty. Dla mnie one były i są najładniejsze. Chcę się utrzymać właśnie w Taty konwencji, bo mnie się ona podoba najbardziej. Uwielbiam obrazy pani Eweliny Pęksowej, ale nie mogę i nie powinnam malować w takim stylu, dlatego że nigdy w życiu nie byłam jej uczennicą i to według mnie byłoby nieelegancko. Niektórzy mi zarzucają, że maluję Taty obrazki. Maluję podobnie, ale nie tak samo. Tata jest dla mnie wzorem nie do doścignięcia. Wyczucie kolorów mam po Mamie. Była nieprawdopodobną kolorystką, robiła na drutach bardzo skomplikowane wzory. Po-nadto pięknie śpiewała.
Obrazki Taty cię inspirują. Czy widzisz jakieś podobieństwo waszej twórczości?
Ostatnio oglądaliśmy slajdy z okresu, jak dzieci były małe. Jest takie ujęcie, gdzie widać, że mieliśmy wtedy taką deskę-zaporę do kuchni. Od strony dzieci namalowałam Pszczółkę Maję, gdzieś tam sobie fruwała, a z drugiej strony, na zielonym tle, tylko czarną i białą farbą narysowałam kwiaty, które u nas się malowało na skrzyniach wianowych. I właśnie wspominaliśmy, jak kiedyś przyszedł Tata – bo lubił przyjść na zupę do mnie. Siedzi i patrzy na te kwiatki i na tę deskę i mówi mi tak: “No wiesz, nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ja ci to namalowałem”. A mój mąż powiedział wte-dy: “No bo to nie Tata malował, tylko Marta”.
A Tata myślał, że ktoś będzie kontynuować to, co on robił? Ty lub któraś z sióstr? Mówił: “Maluj!”? Widział, że masz do tego serce?
Myśmy wszystkie próbowały malować jako dzieci, rzeźbiłyśmy też z nim. Nigdy nie narzucał nam, co mamy robić. Po ciekawym dzieciństwie przyszły młodzieńcze lata i było zupełnie inaczej… Chodzi o pewne sprawy rodzinne, trudne dla młodego człowieka. Haftowałam bluzki i inne rzeczy, dla siebie, swoich bliskich, koleżanek. Siedziałam na lekcjach i pod ławką robiłam na drutach swe-try. Na złość Tacie nie chciałam robić tego, co on. W dwa lata po śmierci Mamy [tj. w 2000 r.] Tata ożenił się ponownie. Wydaje mi się, że gdyby nie ta młodzieńcza złość, nie malowałabym teraz z taką przyjemnością.
A jak myślisz, czy gdyby Tata nie malował, to czy ty kiedykolwiek byś to robiła? Czy to byłoby bez znaczenia?
Jakby Tata nie był malarzem, to na pewno bym nie malowała. Chodziłam do Jutrzenki [wtedy Dom Kultury Jutrzenka, dzisiaj Tatrzańskie Centrum Kultury i Sportu Jutrzenka w Zakopanem], ale tak większość zakopiańskich dzieci robiła. Z tym, że tam bardziej mnie interesowały zajęcia z lepienia z gliny z panem Czesiem Jałowieckim. Różne rzeczy się tam działy. Była fotografia, muzyka i rzeźba, linoryty. Cudna praca.
Twoje obrazki cechuje niezwykły dobór barw. Widzisz od razu kolorystykę obrazka, który malujesz?
Ja nie wiem, jak się to dzieje. Zawsze dobrze wyczuwałam kolory, co zresztą było widoczne w gobelinach. Nigdy nie zakładam, co mi ma wyjść. Jak sobie wymyślę, że będę malować brązowy z niebieskim, bo uwielbiam takie połączenie, to i tak nie wiem, które to będą brązy i które błękity. Rozmawiałam kiedyś o tym ze świętej pamięci Władysławem Trebunią Tutką, który był wykształconym plastykiem. Jego tkaniny, witraże, pastele są kapitalne, niezwykle wysmakowane. W któreś Poroniańskie Lato wystawiałam swoje obrazki. Przyszedł pan Władysław i powiedział: “Wiesz Marta, ja skończyłem ASP, ale jak maluję na szkle, to nigdy nie udało mi się takich kolorów nama-lować”. Odebrałam to jako nieprawdopodobny komplement.
Po kolorystyce widać, w jakim jesteś nastroju. Jak jest ciężko, to wybierasz granaty i fiolety, zgadza się?
Tak, to aż nie do uwierzenia! Nawet jak się uda ten obrazek namalować, to potem go gdzieś cho-wam. Wychodzi smutny, bardzo smutny. W ogóle nie mogę malować, jak mam kłopoty. Maluję cały czas tymi samymi farbami, widzę wtedy zupełnie inaczej. Ja bardzo lubię ludzi. Jak już mają ten kawałek mnie, bo jest tam jakaś cząstka czegoś mojego, chciałabym żeby im sprawiał przyjemność, a nie jeszcze nastrajał do myśli, które będą za ciężkie.
Mówi się, że twoje obrazki są dziś najbardziej góralskie na Podhalu. Czy pilnujesz tej zgodności z tradycyjnym malarstwem na szkle?
Gdzieś w podświadomości musisz trzymać się regionu, z którego jesteś, bo inaczej to mija się z celem. Nie możesz pewnych rzeczy zmienić. Nie mogę namalować kwiatków, jakie się maluje na przykład na Kaszubach. Nie udziwniam obrazków. Ale gdy maluję na zamówienie, mogę sobie pozwolić na więcej i popuścić wodze fantazji.
Jednym z wielu, ale bardzo ważnym efektem twórczej działalności twojego Taty, był cykl “Szałasy pasterskie”. Malował też pejzaże, które są niemal fotograficznym zapisem krajobrazów z tamtych lat. Tata chciał utrwalić to, co odchodzi?
On to robił celowo. Bardzo szybko się zorientował, co się dzieje, że wszystko idzie w złym kierunku. Przynajmniej jedna trzecia tych szałasów jest namalowana w moim towarzystwie. Ponieważ ja byłam bardzo silna, Tata często zabierał mnie w góry. W górach źle się siedzi samemu, obojętnie czy się ma lat 18 czy 40, czy 60. Po drodze Tata pokazywał, gdzie się jeleń kiedyś ocierał, tysiące rzeczy opowiadał. Na ile to była prawda, tylko on wie, ale człowiek w to wierzył. Potem jak malował, chciał żeby mu zrobić herbatę, byle nie gadać. Ja teraz gadam, ale kiedyś bardzo mało gadałam. Huśtałam się po wszystkich drzewach naokoło, nie było gałęzi, na którą nie wylazłam.
Lubiłaś te wyprawy z Tatą?
Uwielbiałam! Tata nas ciągnął na wycieczki, nieraz pozbierał jak gromadzki wujek połowę dzieci z dziedziny. Jak nie szedł rysować, zabierał nas w góry, wracaliśmy w te same miejsca o różnych po-rach roku, łącznie z zimą. Jego ciągnęło w góry bardzo. To były piękne wycieczki, bo myśmy nigdy nie szli żadnym szlakiem. Kiedy szedł malować, to mu tłum przeszkadzał.
Czy prowadzisz jakąś działalność edukacyjną?
Ja sama nie inspiruję tego, natomiast nigdy nie odmówiłam, jeżeli mnie o to poproszono. Trzykrotnie miałam zajęcia z malowania na szkle w Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Panie z muzeum powiedziały mi wprost, że to się generalnie nie zdarza, bo starają się za każdym razem zaprosić innego twórcę. Po prostu ludzie poprosili o zajęcia ze mną. Miałam piękne spotkanie z młodzieżą i wystawę w Muzeum Karkonoskim w Jeleniej Górze. Byłam na Jarmarku Jagiellońskim w Lublinie, była tam też Akademia Sztuki Ludowej, gdzie przez parę dni różne grupy wiekowe miały ze mną zajęcia. Czasem mnie proszą na zielone szkoły. Zgadzam się zawsze bardzo chętnie, ale praca mnie trzyma, nie jestem w stanie być wszędzie.
Pamiętamy twój projekt pt. “Janosika imię nigdy nie zaginie” prze-prowadzony w 2011 roku w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, który realizowałaś również w naszej instytucji – ROK-u w Bielsku-Białej. Projekt zakładał, aby spotykać się z ludźmi w różnym wieku i dowiedzieć się, jak funkcjonuje i jakie ma znaczenie dzisiaj legenda o Janosiku. Jak oceniasz ten projekt po pewnym czasie?
To było ciekawe, dlatego że nie tylko namalowałam obrazki i zrobiłam wystawę, ale że sobie pogadaliśmy, a w każdym mieście spotykałam innych ludzi. Projekt dostarczył mi wiele emocji, tylu ludzi otwarło się, wspaniale reagowali, zwłaszcza dzieci. Padło wiele pytań, było tyle fajnych pomysłów i rozmów, jak na przykład te z dziećmi w Bielsku-Białej, które mnie zabiły refleksjami nad wiekiem Janosika, jego starością.
A szykują się jakieś nowe projekty? Czy możesz uchylić rąbka tajemnicy?
Mam pomysł związany z moim drugim ulubionym tematem. Nie umiem jeszcze tego sprecyzować. Chciałabym też ten pomysł zrealizować w formie spotkań, nie tylko malować obrazki.

Czekamy zatem z niecierpliwością. Dziękujemy za rozmowę.

z katalogu wystawy

11 lipca – 5 września 2014

Udostępnij!